English

Krótko, czyli cały wszechświat. Pełna Sala omawia Shortlistę

22/07/24
Moja siostra, reż. Mariusz Rusiński
Sens w chaosie rzeczywistości, czyli poniedziałek na festiwalu Wystawiamy pazury, idziemy własną ścieżką. Wtorek z potworzycami

O krótkich filmach można rozmawiać długo (a nawet trzeba). Pełna Sala dołączyła w tym roku do grona oficjalnych patronów całego festiwalu (witamy i kłaniamy się!), ale szczególną opieką ponownie otoczyła sekcję Shortlista (w której  jak zwykle zmieścił się cały wszechświat tematów, zjawisk i emocji). 

Ekipa Pełnej Sali znana jest z wnikliwych spostrzeżeń, erudycyjnych wycieczek i wyszukiwania nieoczywistych powiązań, więc z tym większą przyjemnością zachęcamy do przeczytania tekstu, w którym tegoroczna Shortlista została rozłożona na czynniki pierwsze.


Kolejny raz mamy przyjemność być oficjalnym partnerem Shortlisty. Tegoroczna selekcja najciekawszych krótkich metraży ostatnich miesięcy składa się z filmów, które miały już okazję podbić Sundance, Rotterdam czy Cannes, ale nie zabrakło też miejsca dla debiutantów i stałych nowohoryzontowiczów, dla których będzie to pokaz premierowy. Zakwalifikowane filmy osób autorskich poniżej trzydziestego roku życia mają szansę konkurować o Nagrodę im. Zuzanny Jagody Kolskiej.

4 zestawy i 20 różnorodnych projektów, a wśród nich między innymi nagrodzony Teddy Award Grandmamauntsistercat Zuzy Banasińskiej, laureat Grand Prix w Clermont-Ferrand Pomarańcza z Jaffy Mohammeda Almughanniego czy Taniec w narożniku Jana Bujnowskiego, który wyjechał z Cannes z nagrodą stowarzyszenia kolejarzy Ceux du Rail dla najlepszego filmu krótkiego Tygodnia Krytyki. W poniższej zapowiedzi prezentujemy listę tytułów, na które szczególnie warto zwrócić uwagę podczas układania planu festiwalowego.

Grandmamauntsistercat, reż. Zuza Banasińska | tekst: Dawid Smyk

„Kobieta to dobrze zrobiona głowa, twarz i suknia oraz dodatki” – takie słowa poprzedzają wywrotową wypowiedź twórczą Zuzy Banasińskiej. To jedyny fragment w Grandmamauntsistercat, w którym zachowano pierwotną synchronizację materiału wizualnego (jakkolwiek celowo zniekształconego) z narracją z offu. Wsteczność porządku społecznego reprodukowanego w PRL-owskich materiałach propagandowych zostaje skontrastowana z odświeżającym nieporządkiem nowego języka zaproponowanego przez osobę reżyserską – już nie ojczystego, a macierzystego. To kolejny po wybitnym Solaris mon amour Kuby Mikurdy eksperymentalny projekt na bazie archiwaliów z Wytwórni Filmów Oświatowych zrealizowany w ramach projektu vnLab łódzkiej filmówki.

Dydaktyczne ilustracje zapłodnień, zwierząt oglądanych w powiększeniu i poddawanych eksperymentom, genderowo zdeterminowanych dziecinnych zabaw, kobiet wykonujących prace laboratoryjne i kierujących ruchem drogowym czy rozlewających się między kadrami pęcherzyków zyskują nowy wymiar za sprawą nietuzinkowego komentarza. Zamiast objaśniającego obiektywne prawdy autorytatywnego głosu męskiego zza kadru przemawia dziecko, które, fantazyjnie łącząc styl naiwny z pseudonaukowym niczym w jamniczkowej animacji Antonisza, snuje opowieści o Babie Jadze skrzywdzonej przez patriarchalne chrześcijaństwo, przytacza mgliste mądrości przekazywane pokoleniowo, a następnie kształtuje własne znaczenia. Psychodeliczny strumień obrazów i dźwięków odmalowuje trochę mroczną, trochę utopijną wizję tytułowej matriarchalnej familii, przypominając, jak często w obowiązującym do tej pory modelu polskiej rodziny za wychowanie dziecka w praktyce odpowiadały przede wszystkim mamy i babcie wspomagane ciotkami, siostrami i kotkami.

Poza byciem intelektualną zabawą w mieszanie znaków i zawłaszczanie systemów reprezentacji Grandmamauntsistercat jest też eksploracją bardzo osobistą – Zuza mówi m.in. o inspiracjach w matriarchalnym charakterze swojej rodziny oraz potrzebie „queerowania” narracji w obliczu odkrywania własnej niebinarności. Dzieło owej osoby twórczej, które doceniono już na tegorocznym Berlinale (nagroda Teddy), otwiera Shortlistę w wielkim stylu i jawi się jako obietnica jeszcze wielu nowohoryzontowych olśnień.

Taniec w narożniku, reż. Jan Bujnowski | tekst: Tomasz Poborca

Nadmiarem niedooglądania nazwać by można, parafrazując Leśmiana, wcale nie tak krótkie przerwy w dostawie futbolowej rozrywki, jakie fundowała publiczna telewizja właśnie wtedy, kiedy miliony Polaków zasiadły w ostatnich tygodniach przed telewizorami. Pozbawiony typowego dla poprzednich dekad hałaśliwego śnieżenia komunikacyjny chaos, niemy jak niewypowiedziany doping w wielkomiejskich kawalerkach, niejednego doprowadził to do szału, to do łez, na pewno zaś kibicowskiego „fomo”, bo w tym samym czasie smartfony dudniły dźwiękiem powiadomień: „prawie, prawie, prawie” – czytanych głosem Szpakowskiego. 

Bankructwo takiej pesymistycznej logiki sugeruje Janek Bujnowski, romantyzując momenty zakłóceń wizji i życiowych glitchów. Chociaż utrata kontaktu z mimetycznym pudełkiem zdaje się na pozór pretekstem dla litanii wulgaryzmów, młodemu reżyserowi jawi się jako katalizator wspomnień. Sądzę, że w tym tkwi sedno krótkiej historii o chłopcu, który,  trawersując tak łódzkie pejzaże, jak i lata transformacji, oskarża perfekcję technologii i transmisji „w hade” o zaburzenie harmonii między rzeczywistym a wirtualnym. Gdzie zatem miejsce na magię, gdy wszystko składa się z zer i jedynek – jak noty grajków z orzełkiem na piersi po pamiętnym blamażu z Czechami? Czy świat da się dotknąć naprawdę, jeśli otacza nas siatka gotowa przyjąć najsilniejsze strzały wyobraźni? Czy w historycznej dogrywce nadal warto ulegać iluzji doskonałej wiedzy i fantazmatowi idealnej pamięci?

Może dusimy się w systemie racjonalnych struktur i pod ciężarem konsumowanych obrazów. Może wdychanie tumanów kurzu na piaskowym boisku zamiast przefiltrowanego powietrza z klimatyzatora i wymiana niezwykle cennych informacji na niekwantyfikowalne majaki senne pozwolą zerwać pajęczynę rozumu soczystym kopniakiem. Jeśli nie ekwilibrystycznie, to z czuba i po rykoszecie. Nie znam odpowiedzi na te pytania – wzruszam ramionami – niemniej podoba mi się ta wizja. Bo prawie kosmiczna odyseja filmowego ultrasa jest moją własną, a ojca też zapamiętam ze wspólnie doświadczonych meczów.

Moja siostra, reż. Mariusz Rusiński | tekst: Maciej Kowalczyk

Wbrew pozorom to nie kolejny smutny film o narkotykach, choć oczywiście nie powstałby, gdyby nie uzależnienie od nich młodszej siostry Mariusza Rusińskiego, scenarzysty i reżysera. Obraz mający premierę na Krakowskim Festiwalu Filmowym, a potem nagradzany m.in. w Amsterdamie (IDFA), Pradze (Febio Fest) czy Zagrzebiu (ZagrebDox) unika efekciarstwa nałogu Noé i Aronofsky’ego, nie babra się w melinowej lepkości jak czynił Boyle ani nie sięga dna autodestrukcji jak Pedro Costa. Pokój Zuzi nie jest zupełnie podobny do tej lizbońskiej rudery Vandy Duarte; jej dom jest przecież zamożny i pełen miłości, a przed nią stoi otworem kariera malarki lub poetki. A jednak już jako dwunastolatka raniła swoje niewinne ręce cyrklem, szybko sięgnęła też po używki i wpędziła się w zaburzenia odżywiania. Jak sama stwierdziła w wywiadzie, ta destrukcyjna spirala doprowadziła ją na dno, a dokument Moja siostra odnotowuje powolny etap dochodzenia do stanu normalności: zbiera fragmenty przedawkowań amfetaminą, odwyki nastolatki, terapeutycznych rozmów z członkami rodziny.

Obok opowieści o odkupieniu i próbie poradzenia sobie z własnymi demonami rozgrywa się tu inny kameralny dramat, który tłumaczy zresztą, dlaczego dziewczyna nie zdołała wymknąć się pokusom. Na pejzaż domowych utrapień składają się surowość i nieufność rodziców, faworyzowanie jej starszego brata przez matkę („moja córka palaczka, mój syn reżyser”), etykietowanie Zuzi jako „ćpunki” i zapędzanie w kozi róg („jestem czarną owcą w tym domu”). Po latach, dzięki terapii, już niemal dorosła kobieta może wykrzyczeć swoim gnębicielom ich drobne grzeszki i wielkie zaniechania. Lepiej diagnozuje raka toczącego ich sioło: dostrzega „urzędniczy” ton mamy, która zazdrości nieraz „ludziom, którzy nie mają dzieci”, oschłość taty, który nie nauczył syna empatii, a wreszcie karci samego Mariusza chowającego się za szkiełkiem kamery za brak odwagi brania pełnej odpowiedzialności w procesie odnowy. W telewizji powiedzą jednak, że „dom był przecież zamożny i pełen miłości”…

Czytaj cały artykuł na łamach Pełnej Sali


czytaj także
Program 23 lipca: Wtorek na festiwalu 23/07/24
Program 22 lipca: Poniedziałek na festiwalu 22/07/24
Branża Znamy projekty nagrodzone na Studio Nowe Horyzonty+ 21/07/24
Wywiad Widać, ale nie do końca. Wywiad z Miguelem Gomesem, reżyserem „Grand Tour” 21/07/24

Newsletter

OK