Zanim pojawiły się czerwone dywany, zanim otworzył się worek z Oscarami – była właśnie ona. Oszczędna realizacyjnie (film nagrano za pomocą iPhone’ów), ale potężna pod kątem siły samej historii, wybitnie zagrana, zasilana bezczelną energią (lub energią bezczelności), z ostrym jak brzytwa humorem. W skrócie: tak rodzą się mistrzowie.
Mandarynka nie tyle otworzyła Seanowi Bakerowi drzwi do dalszej kariery, ale wyważyła je razem z framugą. Trudno uwierzyć, że ten film ma już dekadę – w obecnych realiach politycznych jego przesłanie tylko zyskuje na sile. Zresztą, zobaczcie sami.
Mandarynka to pierwszy film w karierze Bakera, poprzez który głośno krzyknął „sprawdzam!” i zajrzał za fasadę amerykańskiego snu. Z empatią, ale jednocześnie do bólu szczerze przyjrzał się osobom marginalizowanym – środowisku trans czy sexworkerkom – oddając im głos, ukazując w soczyście barwny, ale nie przekoloryzowany sposób. To właśnie w Mandarynce Baker dał się poznać jako jeden z nielicznych twórców, którzy potrafią opakować trudne, złożone tematy w bardzo atrakcyjną formę, nie umniejszając w żaden sposób samej treści. A co konkretnie obserwujemy w Mandarynce? Wigilia Bożego Narodzenia. Transpłciowa Sin-Dee wychodzi z aresztu i dowiaduje się od swojej najlepszej przyjaciółki, że jej chłopak ją zdradził, w dodatku z cis kobietą. Wściekła Sin-Dee rusza więc walczyć o swój związek, wchodząc w trzewia współczesnego Los Angeles.