Chłodna aura wokół, ale emocje buzują podskórnie niczym gejzer – filmy zgromadzone w sekcji Oslo/Reykjavik niezmiennie wzbudzają gorące dyskusje. Nic dziwnego: Skandynawowie specjalizują się w nieoczywistych, złożonych portretach relacji międzyludzkich.
Rozbrajają stereotypy, badają granice umowy społecznej, a gdy ktoś mówi „rodzina jest najważniejsza”, od razu odpowiadają „sprawdzam”. Co słychać w nowym kinie Północy sprawdza też Sebastian Jakub Konefał, który przygotował drugi tekst poświęcony tegorocznej sekcji Oslo/Reykjavik.
Program tej wyjątkowej sekcji mieliśmy przyjemność stworzyć we współpracy z Ministerstwem Funduszy i Polityki Regionalnej, koordynującym w Polsce wykorzystanie Funduszy norweskich i EOG (Europejskiego Obszaru Gospodarczego), pochodzących z Islandii, Norwegii i Liechtensteinu.
Tegoroczna odsłona sekcji Oslo/Reykjavik zdecydowanie stawia na dobór filmów w różny sposób eksperymentujących z narracją. Przyznam jednak szczerze, że z wybranych propozycji najmocniej poruszył mnie najbardziej bezpretensjonalny formalnie obraz. Jest nim dokument pod tytułem Naturalna dzikość serca (Ukjent landskap, 2024), w którym Silje Evensmo Jacobsen przygląda się zmaganiom samotnego ojca z wychowywaniem trójki dzieci na oddalonej od cywilizacji farmie. I jeśli choć trochę rozczarowały Was skażone sentymentalnie ekoutopijnym spojrzeniem produkcje, takie jak niefikcjonalne Nasze miejsce na ziemi (The Biggest Little Farm, 2018) Johna Chesteraczy, fabularne Wszystko za życie (Into the Wild, 2007) Seana Penna i Capitain Fantastic (2016) Matta Rossa, to istnieje spora szansa, że dzieło Jacobsen udowodni, że motyw „ucieczki w naturę” można jednak przedstawić bez nadmiernych uproszczeń i przekłamań, dokonywanych już przecież przez takich wpływowych dla kontrkultury i ekodyskursów twórców jak Henry David Thoreau.
Naturalna dzikość serca to przede wszystkim prosta opowieść o miłości, tęsknocie, cierpliwym znoszeniu cierpienia, a także codziennym trudzie, przez który przebija się czasem artystyczny powidok zdjęć wykonywanych przez widmo nieobecnej, lecz wciąż kochanej osoby. Doceniony w Sundance dokument nie nadużywa też spojrzenia turystycznego,tak często dominującego warstwę wizualną zaangażowanych ekologicznie produkcji. To także mądra refleksja nad upływającym czasem i poddawaniu się zmianom, nie racząca odbiorców wielkimi słowami. Wszystko wydaje się tu za to świetnie wyważone, a przedstawiona na ekranie historia ma przede wszystkim poruszająco ludzki charakter. Z tematyką innych, prezentowanych w tegorocznej sekcji Oslo/Reykjavik produkcji, norweski dokument łączy zaś motyw niezabliźnionej rany psychicznej – spowodowanej niekiedy ludzką krzywdą, kiedy indziej niezrozumieniem społecznym bądź też nieszczęśliwym zdarzeniem.
Wizję kina bez histerycznych akcentów i skrajnie subwersywnych treści docenia także inny artysta z Norwegii – Dag Johan Haugerud. Ten nieznany w Polsce twórca, z zawodu bibliotekarz, a z zamiłowania pisarz i reżyser, zaczął kręcić krótkometrażowe filmy już ćwierć wieku temu. Po zdobyciu w 2013 roku nagrody Amanda za swój pełnometrażowy obraz Som du ser meg coraz częściej bywa określany spadkobiercą minimalistycznych tradycji skandynawskiej sztuki. Bezsprzecznie można go też nazwać kontynuatorem autorskich tradycji kina lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, bo od początku swojej przygody z kinem pełnometrażowym Haugerud obsadza w swoich produkcjach po części tych samych aktorów. Lubi też wracać do podobnych lokacji i penetrować meandry skomplikowanych relacji międzyludzkich.
Seks (Sex) to pierwsza odsłona zapowiedzianej ponad cztery lata temu trylogii pt. Sex Dreams Love. Ma ona koncentrować się na kwestiach pożądania, tożsamości i wolności oraz eksplorować wątki orbitujące wokół ludzkiej seksualności i społecznych ról płci. Film zdobył aż trzy nagrody na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Berlinie. I o ile nagroda The Europa Cinemas Label dla najlepszego obrazu w sekcji Panorama czy nagroda CICAE (wręczana przez Federacje Europejskich Kin Arthousowych) wydają się po części uzasadnione, to szczególnie odważnym krokiem okazało się przyznanie temu dziełu odznaczenia Jury Ekumenicznego Berlinale. Scenariusz Haugeruda porusza bowiem tematy orbitujące wokół pojęcia religijności po dość eliptycznych torach lotu. Dość powiedzieć, że pojawiająca się we śnie jednego z bohaterów filmu emanacja boskości wciela się tutaj w nienormatywną postać Davida Bowiego, a rodzice ze wstydzącej się trochę swojej chrześcijańskiej wiary rodziny w jednej ze scen rozmawiają otwarcie ze swoim trzynastoletnim synem m.in. o menstruacji i stosunkach homoseksualnych.
Sam zaś proces powstawania filmu i powiązanych z nim następnych produkcji w ciekawy sposób ukazuje zmiany zachodzące na nordyckim rynku. Pomysł trylogii (rzekomo zainspirowanej Trzema kolorami Kieślowskiego) przyszedł na myśl Haugerudowi ponoć w czasie pokazów jego wcześniejszego filmu w 2019 roku na festiwalu w Wenecji. Niestety pandemia Covid-19 pokrzyżowała plany szybkiego nakręcenia wszystkich trzech części Sex Dreams Love, które ostatecznie i tak powstały w rekordowym czasie – latem 2022 (Love), zimą 2022 (Dreams) oraz wczesnym latem 2023 roku (Sex). Na razie jednak dwie, kręcone wcześniej odsłony trylogii pozostają nadal w stadium postprodukcji. Ich tworzeniu cierpliwie przyglądają się zaś pracownicy niewielkiej, założonej w 1983 roku firmy Motlys, znanej z wyprodukowania takich niebanalnych propozycji jak pełnometrażowy debiut reżyserski Eskila Vogta pt. Ślepowidzenie (Blind, 2014) czy dzieła Joachima Triera: Oslo, 31 sierpnia (Oslo, 31. August, 2011), Głośniej od bomb (Louder Than Bombs, 2015) i Thelma (2017).
Jak wspominają członkowie Motlys, finansowanie ze środków publicznych procesu tworzenia od razu trzech pozycji byłoby niemożliwe bez wkładu telewizji NRK, Nordyckiego Funduszu Filmowego i Telewizyjnego (a także kilku innych podmiotów). Film znacząco wsparła również platforma streamingowa Viaplay. Działanie takie jest novum na nordyckim rynku i wydaje się całkiem logicznym krokiem, bo przecież sam Motlys od pewnego czasu produkuje także popularne seriale, a rynek vod i platform streamingowych coraz bardziej zyskuje na Północy na znaczeniu.
Wróćmy jednak do Berlinale i filmu Haugeruda. W swoim oświadczeniu Jury Europa Cinemas doceniło Seks jako „świeży, oryginalny” obraz, podkreślając przede wszystkim „świetną zabawę” towarzyszącą poznawaniu, opartej głównie na dialogach fabuły. Co ciekawe, jurorzy lojalnie zaznaczyli również, że nie jest to film dla każdego, przyznając: „Tak, to przegadany film, ale jesteśmy przekonani, że otwarte i szczere rozmowy o fundamentalnej naturze [międzyludzkich] relacji spodobają się widzom w całej Europie. Ich uwagę przykuwa się od pierwszej sceny, która będzie wyzwaniem i pozostanie z nimi na długo. Doskonałe zdjęcia pomagają zwiększyć atrakcyjność filmu. I jakże miło jest widzieć namacalne dowody na to, że mężczyźni mogą swobodnie mówić o swoich uczuciach!”. Te deklaracje nie zmieniają jednak faktu, że moim zdaniem nietypowa formuła i wymowa Seksu stanie się prawdopodobnie kolejnym tematem sporów wśród publiczności tegorocznych Nowych Horyzontów.
A powodów ku temu jest wiele, bo, po pierwsze, już otwierająca film rozmowa dwójki głównych bohaterów, dotycząca homoseksualnej zdrady, będzie tutaj bowiem aż kilkakrotnie reinterpretowana poprzez kwestie dekonstrukcji „męskiego spojrzenia”. Po drugie, realistyczna, czasem wręcz parateatralna formuła wizualności filmu okaże się zaledwie poligonem dla kilku zabiegów formalnych ocierających się o cienką granicę pomiędzy kampem a kiczem. Bądźcie zatem czujni, wszak na tym terenie nawet trywialna wizyta u lekarza może nagle przeobrazić się w opowieść o gejowskiej love story, a koncert chóru kościelnego zamienić w konfudujący performance. Co więcej, film Haugeruda, podobnie jak Nieumarli (Håndtering av udøde, 2024) Thei Hvistendahl zabiera widzów znowu do Norwegii, jakiej raczej nie widuje się zbyt często w kinie. Zamiast turystycznie malowniczych fiordów czy stereotypowych małych miejscowości z kolorowymi domkami obserwujemy tu wszak życie na blokowiskach, wcale nie aż tak odległe architektonicznie od przestrzeni Grochowa, Zaspy czy Nowej Huty.
Bibliotekarska pasja reżysera dochodzi zaś do głosu w długich dialogach, czasem zamieniających się wręcz w nieoczekiwane mini wykłady o różnych koncepcjach wolności spod znaku koncepcji Hanny Arendt i Ericha Fromma czy dywagacje o dziwacznych reinterpretacjach teorii dotyczących męskiego spojrzenia i różnie postrzeganych idei queerowania kultury. Gdy dodamy do tego zestawu osobliwości fakt, że dwaj główni bohaterowie są kominiarzami (a w roli jednego z nich być może rozpoznacie aktora znanego z popularnego serialu Wikingowie), to otrzymamy nader specyficzną mieszankę składników. Ta zaś wydaje się zaserwowana zgodnie z przepisem przyświecającym większości tegorocznych wyborów do sekcji nordyckiej wrocławskiego festiwalu. Jeśli więc lubicie nurt mumblecore czy niektóre skrajnie „rozgadane” pozycje z filmografii Jima Jarmuscha, Richarda Linklatera i Hala Hartleya, a nieoczekiwane zmiany tonu są wam w smak, to norweski Seks być może okaże się daniem dnia w naszym kinowym menu.
Łatwym próbom kategoryzacji wymyka się także Natatorium. Długometrażowy debiut Heleny Stefánsdóttir bywa postrzegany jako thriller lub dramat, lecz moim zdaniem jego formuła wyrasta raczej z tradycji mało znanego w Polsce islandzkiego kina grozy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, autorsko przefiltrowanych przez uwrażliwienie autorki filmu na temat traum spod znaku współczesnego post-horroru. Stefánsdóttir powraca bowiem w swoim scenariuszu do kilku motywów poruszanych w obrazach z jej ojczyzny ponad czterdzieści lat temu. Odnajdziemy tu więc wątek onirycznego powrotu do domu, pojawiający się już m.in. z Bestii (The Beast / Eins og skepnan deyr, 1986) będącej intrygującym debiutem Hilmara Oddssona – reżysera, którego ostatni obraz, Matka siedzi z tyłu (Á ferð með mömmu, 2022), spodobał się rok temu na Nowych Horyzontach, a później ruszył z gracją w dłuższe tournée po polskich kinach. Z kolei rodzinny budynek postrzegany jako siedlisko sekretów i traum oraz eksplorująca jego tajemnice młoda kobieta to tematy z innego klasycznego już islandzkiego art-horroru pt. Dom (Húsid) będącego debiutem Egilla Edvardssona z 1983 roku. Natomiast inspiracje dawnymi kobiecymi bóstwami i związanymi z nimi obrzędami przywodzą na myśl takie obrazy jak Tak jak w niebie (Svo á jördu sem á himni, 1992) Kristín Jóhannesdóttir (splatający ze sobą dwie płaszczyzny czasowe i dwa nadnaturalne życiorysy kobiet) czy pokazywany we Wrocławiu w sekcji Trzecie Oko Krzew jałowca (The Juniper Tree,1990) Nietzchki Keene, w którym w głównej roli wystąpiła sama madame Björk.
I podobnie jak w przypadku części innych wymienionych tu pozycji, dyskretnie uprzedzam, że także dzieło Stefánsdóttir prawdopodobnie przemówi raczej do zagorzałych fanów kultury nordyckiej i eksperymentujących narracji postgrozowych. Potęgująca efekt obcości gra aktorska, barokowa teatralizacja niesamowitej scenografii domu, w którym toczy się cała fabuła filmu a także operowanie zabiegami operatorskimi znanymi z gier komputerowych i wideoklipów – plus narracyjne żonglowanie narracyjnymi niedopowiedzeniami – to wszak cechy, które zachwyciły publiczność amerykańskiego festiwalu SXSW, lecz niekoniecznie już wszystkich krytyków filmowych. Zapewne jednak w czasach odważnych eksperymentów z narracją filmowego horroru, islandzka produkcja znajdzie sobie trochę miejsca w sercach niektórych fanów gatunku, lokując się np. gdzieś obok głośnego obrazu Bo się boi (Beau Is Afraid, 2023) Ariego Astera.
Odmienność zaprezentowanego w filmie spojrzenia staje się zaś nieco bardziej zrozumiała, gdy spojrzymy na życiorys i wykształcenie jego reżyserki. Stefánsdóttir jest bowiem (między innymi!) absolwentką studiów związanych z tańcem współczesnym i teatrem. Nic więc dziwnego, że performatywność ruchu i inspiracja filmowym kadrem stały się dla niej ważkimi punktami wyjścia przy pracy nad Natatorium, a kinowych inspiracji dostarczyły jej między innymi dzieła Mai Deren i Yorgosa Lanthimosa. Osoby znające kulturę islandzką z pewnością zadziwi też nietypowe podejście do słynnego wątku miłości autochtonów do spędzania czasu w basenach – dotychczas eksplorowanego raczej w humorystycznych produkcjach pokroju Zimnego dreszczu (Á köldum klaka, 1996) Friðrika Þóra Friðrikssonaczy francusko-islandzkiego Efektu wody (L’effet aquatique, 2012) Sólveig Anspach i Jean-Luca Gagetaa w Natatorium silniesprzężone z osobistą traumą reżyserki.
Na zakończenie warto również zaznaczyć, że Natatorium wchodzi też w ciekawe korelacje z innymi filmami pokazywanymi w tym roku w sekcji nordyckiej Nowych Horyzontów. Wszak wraz z Jutro o świcie (Ljósbrot, 2024) Rúnara Rúnarssona, (kolejną islandzką medytacją na temat żałoby) oraz aż trzema norweskimi obrazami (Armand, Nieumarli i Naturalna dzikość serca) zdaje się napominać nas, że wszystkie poważne problemy warte są głębszego przepracowania. A dobrym początkiem wakacyjnej kinoterapii może okazać się właśnie wizyta na jakimś seansie z programu tegorocznej sekcji Oslo/Reykjavik.
Sebastian Jakub Konefał